„Czarne Bractwo. BlacKkKlansman”, reż. Spike Lee [RECENZJA]

Wykorzystując zdumiewającą historię czarnoskórego policjanta, który w latach 70. wstąpił w szeregi Ku Klux Klanu, okraszając ją oldschoolowym klimatem, dobrą muzyką i szczyptą humoru, Spike Lee postanowił opowiedzieć o problemie rasizmu i aktualnej, przerażającej sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Jak mu się to udało?
Życie pisze czasem historie, które wymykają się arystotelesowskiej zasadzie prawdopodobieństwa. Taką historią jest z pewnością opowieść o czarnoskórym policjancie, który w latach 70. przeniknął w struktury Ku Klux Klanu, otrzymał legitymację członkowską i sięgnął najwyższych szczebli organizacji, nawiązując relację z jej liderem. Gdyby nie wydarzyła się naprawdę - nikt nie uwierzyłby twórcy, który ją wymyślił. A jednak Ron Stallworth jest postacią autentyczną - pierwszym Afroamerykaninem w szeregach policji w Colorado Springs, który pod koniec lat 70. infiltrował tamtejszy oddział Ku Klux Klanu, gromadząc cenne informacje na temat jego członków i udaremniając kilka planowanych przez nich akcji.
W filmie „BlacKkKlansman” historia Stallwortha została oczywiście lekko zmodyfikowana, by móc stać się fabułą, jednak jej najbardziej zdumiewające elementy pozostały nietknięte. Czarnoskóry policjant, zatrudniony głównie po to, by infiltrować grupę czarnoskórych studentów, nawiązał kontakt telefoniczny z Ku Klux Klanem i poprowadził go tak sprawnie, że został zaproszony na spotkanie. Nie mógł w nim rzecz jasna uczestniczyć, dlatego podczas osobistych kontaktów zastępował go biały policjant, który w filmie nazywa się Flip i ma żydowskie korzenie. Patnerzy szybko zyskali przychylność grupy, a by zdobyć legitymację członkowską, Stallworth skotaktował się z samym Wielkim Czarownikiem Klanu, Davidem Dukem. Lider organizacji z nieprawdopodobną naiwnością prowadził długie rozmowy z czarnoskórym policjantem, wieżąc, że jest on przedstawicielem wyznawców białej Ameryki. I choć zakończenie ich znajomości wyglądało nieco inaczej niż w filmie, prawdziwy Stallworth faktycznie wykorzystał okazję do sfotografowania się z szefem Ku Klux Klanu. Jedynym, co zostało w filmie od początku do końca zmyślone, jest relacja głównego bohatera z Patricią - młodą aktywistką ze stowarzyszenia czarnoskórych studentów o bardzo skrajnych poglądach, w której nieopatrznie zadurza się Ron.
Spike Lee wykorzystał powyższą historię przede wszystkim po to, by opowiedzieć o współczesnych Stanach Zjednoczonych, gdzie podczas prezydentury Trumpa rasizm, ksenofobia i nacjonalizm przeżywają swój renesans. Faktem jest, że Lee bywa w swojej alegorii czasem zbyt dosłowny - szczególnie, kiedy członkowie Ku Klux Klanu praktycznie cytują obecnego prezydenta USA lub kiedy w rozmowach o Wielkim Czarowniku sugeruje się jego podobieństwo do Trumpa - jednak trudno mu się dziwić. Materiały zaprezentowane na koniec filmu, pochodzące z autentycznych wypowiedzi prezydenta i zajść w Charlottesville w 2017 roku, mówią same za siebie.
Jednak choć reżyser nie bawi się w szczególnie zawoalowane metafory, w tym, co ma ludziom do przekazania, nie wydaje się być bezkompromisowy. Z oczywistych względów bliżej mu do okrzyków „Black Power” i uzasadniania niechęci Afroamerykanów do białych, ale jego wizja świata zdaje się być bliższa wizji Rona, niż wizji Patricii. Obraz czarno-białej flagi Stanów Zjednoczonych, który wieńczy film, jest ostrzeżeniem przed polaryzacją społeczeństwa - symbolem Ameryki, jakiej Spike Lee nie chce i nie akceptuje.
Jeśli po powyższych zdaniach zaczęliście obawiać się grobowej atmosfery filmu „BlacKkKlansman”, nie lękajcie się! Choć nie brakuje w nim powodów do łez i rozważań nad własną tożsamością, w kinie czeka na Was również mnóstwo okazji do śmiechu i potupania nóżką w rytm soulu i funku. Siłą filmu Spike'a Lee jest bowiem umiejętne łączenie lekkości i humoru z bardzo istotnym przekazem.
Inną mocną stroną „BlacKkKlansmana” jest bez wątpienia aktorstwo. Cała trójka głównych bohaterów spisuje się wyśmienicie (jedynie Laura Harrier jest dobra, ale nie zjawiskowa). Zarówno John David Washington (tak, to syn Denzela) w roli Rona Stallwortha, jak i Adam Driver w roli Flipa Zimmermana, (czyli białego Stallwortha) oraz Topher Grace wcielający się w Wielkiego Czarodzieja Klanu, Davida Duke'a, doskonale wywarzyli emocje, balansując pomiędzy powagą a naturalnym komizmem tej absurdalnej historii, ale nigdy nie ocierając się o kicz czy groteskę. Jedynym, co w ich przypadku rozczarowuje, są włożone w ich usta dialogi, które niestety okazały się bardzo nierówne. Niektórym udaje się trafić w punkt, wywołując salwy śmiechu lub grobową ciszę na sali kinowej, jednak pozostałym zdecydowanie brakuje polotu. W przypadkowych rozmowach i pogawędkach od niechcenia bohaterowie „BlacKkKlansmana” nie mają tego luzu i autentyczności, jakie cechują np. postaci z filmów Quentina Tarantino. A szkoda, bo obsada z pewnością by sobie z nimi poradziła.
Porównanie z twórczością reżysera „Pulp Fiction” nie jest tu zresztą przypadkowe. Przede wszystkim, Spike Lee podobnie jak Tarantino, odwołuje się w swoim filmie do tzw. blaxploitation movies. Nie robi tego jednak na miarę hołdu, jaki złożono niskobudżetowemu gatunkowi w „Jackie Brown”, lecz jedynie o nim przypomina, wstawiając kilka wzmianek w dialogi Rona i Patricii i wieńcząc ostatnią scenę z ich udziałem ujęciem bardzo charakterystycznym dla gatunku blaxploitation. Również klimat filmu nasuwa pewne skojarzenia z dziełami Tarantino. Jednak - na nieszczęście Spike'a Lee - przegrywa z nimi w przedbiegach. Winny jest temu przede wszystkim montaż, który - choć jest źródłem kilku błyskotliwych rozwiązań - na ogół gubi rytm i pozbawia opowieść niezbędnego w tym przypadku „flow”. „Flow”, którego niekwestionowanymi mistrzami są zarówno Tarantino, jak i słynący z „Przekrętu”, ale i „Kryptonimu U.N.C.L.E”, Guy Ritchie.
Jeśli jednak przymkniemy na chwilę oko na wysoko postawioną przez wymienionych reżyserów poprzeczkę, będziemy w stanie czerpać naprawdę sporą przyjemność z oglądania przepełnionego świetną muzyką, genialnymi kostiumami i dopracowanymi wizerunkami z lat 70. „BlacKkKlansmana”, który - prócz zaskakiwania prawdziwie absurdalną historią i spełniania funkcji czysto rozrywkowej - ma nam też coś naprawdę ważnego do zakomunikowania.
OCENA: 7/10
„BlacKkKlansman” zadebiutował na festiwalu w Cannes 2018, gdzie zdobył Grand Prix. W amerykańskich kinach pojawił się w sierpniu 2018. Polska premiera filmu odbędzie się 14 września 2018.
Oceń artykuł