Nienawistna ósemka

Po wielkich widowiskach w „Bękartach wojny” i „Django” Quentin Tarantino niejako zatoczył koło i nawiązał do początków swojej twórczości. Reżyser proponuje nam kameralny, niezwykle duszny i klaustrofobiczny (choć kręcony na taśmie 70 mm)... western? Chyba nie do końca.
Już sam początek filmu zapowiada z jakim światem będziemy mieli do czynienia. Oto na środku śnieżnego pustkowia wyłania się figura ukrzyżowanego Chrystusa. Przykryta jest ona czapą białego puchu, zapomniana spogląda w stronę widza. Kamera zaczyna oddalać się od umęczonej twarzy ukazując w pięknym kadrze Roberta Richardsona, autora zdjęć, panoramę przykrytego śniegiem Wyoming. Gdzieś na horyzoncie majaczy zbliżający się dyliżans zakłócający nieskazitelną biel pejzażu.
Podróżuje nim łowca głów John „Szubienica” Ruth (Kurt Russell) wraz ze swoim łupem w osobie, poszukiwanej żywej lub martwej, Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh). Wkrótce dosiądą się do nich kolejni bohaterowie i aby uniknąć śnieżycy zatrzymają się po drodze w Pasmanterii Minnie, gdzie zastaną kolejne osoby tworzące tytułową ósemkę. Wówczas wyraźnie przemówi do nas tarantinowski styl i ukaże się świat okiem reżysera. Dokładnie taki jak zwiastowały początkowe kadry. Taki, w którym zasady schodzą na dalszy plan, gdzie dbanie o cudze dobro jest słuszne tylko jeżeli przysłuży się własnemu interesowi, a bycie twardym skurczysynem nie jest warte złamanego centa, bo trzeba być najtwardszym skurczysynem. Chrześcijańskie miłosierdzie dawno zostało skute lodem i przykryte grubą warstwą śniegu, krzyż przyda się co najwyżej przy chowaniu ciał. A biel? Czy to światełko nadziei na to, że w ludzkich duszach skrywa się jeszcze trochę niewinności? Nie, na niej po prostu dobrze wygląda krew.
Gatunek jakim jest western nie jest obcy Tarantino i nawiązywał do niego już w pierwszym swoim obrazie, czyli we „Wściekłych psach”, cytując w scenie finałowej strzelaniny „Dobrego, złego i brzydkiego” Sergio Leone. Reżyser w „Nienawistnej ósemce” buduje pomost pomiędzy swoimi ostatnimi dokonaniami a właśnie debiutem. Jednocześnie tworzy western z krwi i kości, jak i przedstawia to, czego dokonał w swoim filmie z 1992 roku – obraz, któremu blisko do sztuki teatralnej czy nawet tragedii antycznej. To przez to, że reżyser zamyka swoich aktorów w ciasnych pomieszczeniach, a to w dyliżansie, a to w Pasmanterii. Każe im snuć długie dialogi – te, nawet jak na twórczość Tarantino, wydają się zbyt przegadane, przez co bywają nieco nużące – starając się tym samym zbudować napięcie. Jednak momentów, kiedy oczy się przymykają, jest tu bardzo niewiele, a „paplanina” ósemki wciska w fotel bardziej niż niejeden naszpikowany efektami specjalnymi blockbuster.
Zamknięcie „Nienawistnej ósemki” w obrębie jednego konkretnego gatunku, to rzecz niewykonalna, a wręcz błędna. W tej postmodernistycznej zabawie usianej cytatami z takich klasyków kina rozgrywającego się na Dzikim Zachodzie, jak „Dyliżans” Johna Forda czy „Przełęcz Złamanych Serc” Toma Griesa, znalazło się też miejsce na kryminał w stylu Agathy Christie, tradycyjną krwawą jatkę, a nawet horror zbudowany z uczucia osaczenia i izolacji. Znaleźć również można pozostałości po tym, jak „Nienawistna ósemka” miała skończyć wyłącznie jako odczytywany na żywo tekst – po raz pierwszy w dziele Tarantino pojawia się narracja z offu prowadzona przez samego reżysera. Twórca zgrabnie żongluje wszystkimi umieszczonymi tu „gatunkowymi piłeczkami” nie upuszczając ani jednej z nich.
Żaden z aktorów, którzy znaleźli się w obsadzie, nie zagarnia całego filmu dla siebie. Nikt nie wysuwa się tu na prowadzenie, ale tylko dlatego, że każdy swoją kreacją tworzy prawdziwe dzieło sztuki. Odtwórcy ról zamieniają się w dyrygentów, którzy wcielając się w swoich bohaterów, jak za pomocą batuty oddziałują na nasze emocje podczas seansu. Każdy dźwięk na tej filmowej pięciolinii został zagrany w punkt i uderza we właściwe nuty w najodpowiedniejszych momentach. Jedną z bardziej zapamiętywalnych „symfonii” w filmie jest ta wykonana przez Samuela L. Jacksona. Mowa o scenie, w której grany przez niego Warren opowiada poniżającą i prowokującą historię generałowi Smithersowi (Bruce Dern). L. Jackson bodaj od czasu „Pulp Fiction” nie zaprezentował równie świetnej interpretacji napisanego dla niego monologu.
Niektórzy mogą czuć się zawiedzeni, że tym razem Quentin Tarantino nie odkurzył kartonów ze starymi winylami i nie wygrzebał kilku zapomnianych kawałków z dawnych lat. Na ścieżce dźwiękowej znalazły się zaledwie trzy utwory muzyki popularnej w wykonaniu The White Stripes, Roya Orbisona i Davida Hessa. Tarantino może i zostawił tym razem czarne krążki, jednak i tak należycie zadbał o oprawę dźwiękową swojego filmu. Reżyser, jako jeden z niewielu, nie tylko dba o to, aby kino wyglądało w klasyczny sposób (taśmy 70 mm i techniki Ultra Panavision nie używało się od 1966 roku), ale też, żeby tak brzmiało. Ścieżkę dźwiękową „Nienawistnej ósemki” stworzył Ennio Morricone (zasłużony Złoty Glob), który nie komponował do westernu od 34 lat. A to czego teraz dokonał już można zapisać złotymi literami na kartach historii filmu.
Gdzieś pomiędzy kolejnymi dialogami i wystrzałami z rewolwerów podają pytania o kwestie rasowe i amerykański sen, jak i wydana zostaje opinia o społeczeństwie w kraju Wujka Sama, którą można odnieść również do współczesnych czasów. Jednak w filmie tak naprawdę chodzi, tak jak zwykle u Tarantino, o kinofilską ucztę. Czy reżyser ponownie w usta któregoś ze swoich bohaterów, jak to było w przypadku Aldo Raine'a w „Bękartach wojny”, mógłby włożyć słowa „Chyba wyszło mi arcydzieło”? Na to pytanie chyba już każdy powinien odpowiedzieć sobie indywidualne. Jednak pewne jest to, że nikt nie zawiedzie się na „Nienawistnej ósemce”.
Ocena: 4/5
Oceń artykuł