Nieznany strach to cykl, w którym będziemy Wam prezentować te mniej znane przykłady kina grozy. Horrory, które pojawiły się tylko w obiegu festiwalowym, te które nie doczekały się nigdy dystrybucji w Polsce, a także te z dawnych lat - wydawać by się mogło dawno zapomniane. Macie dosyć oglądania kolejnych sequeli, prequeli i remaków dreszczowców rodem z Hollywood? Jest na to odtrutka.
Do dorobku samotnika z Providence odwołują się zarówno muzycy, pisarze, twórcy komiksów, gier fabularnych i komputerowych, jak i filmowcy. Jednak na linii Lovecraft – kino niełatwo jest znaleźć dzieła wybitne czy chociaż udane. Główną ideą w twórczości Mistrza Grozy było wytworzenie gęstej atmosfery strachu. Czytelnik staje się osaczony horrorem i napotyka coraz to okropniejsze i nie mieszczące się w ludzkiej wyobraźni obrazy, które można jedynie określić jako „bluźniercze”. Najczęściej filmowe adaptacje prozy Lovecrafta stały w opozycji do tej idei, wpisując się w kategorię kina klasy B, często balansując na granicy kiczu. To niszowe, niskobudżetowe obrazy, które charakteryzuje słabe aktorstwo, marna realizacja, uproszczenia oraz liczne odstępstwa od literackiego oryginału.
Zupełnie inaczej tle prezentują się dokonania grupy The H. P. Lovecraft Historical Society z Andrew Lemanem i Seanem Branneyem na czele. Wzięli oni na warsztat sztandarowe opowiadanie Mistrza, „Zew Cthulhu”. Jak twierdzi Michel Houellebecq w swoim eseju „H. P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” już sama architektura świata pisarza jest nieprzekładalna na język filmu, ani nawet malarstwa. Tych szalonych struktur ujętych w matematyczną grę brył nie odtworzy żadna sztuka wizualna.
Twórcy filmu sprytnie wybrnęli z tego problemu uciekając w formę filmu niemego i niemieckiego ekspresjonizmu lat 20. W ich dziele z 2005 roku, podobnie jak u Roberta Wiene odpowiedzialnego za „Gabinet doktora Caligari”, roi się od krzywych kształtów scenografii, która pod płaszczykiem starego filmu oddaje koszmar architektury świata Lovecrafta. Obraz Lemana i Branneya stara się jak najdokładniej oddać literacki pierwowzór (zarówno opowiadanie, jak i film są podzielone na trzy rozdziały), uciekając jedynie do niewielkich zmian.
Nawet narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, co jest typowe dla twórczości autora. Bohater filmu, cofając się do swoich wspomnień, z naszej perspektywy odkrywa nowe karty rekonstruowanej historii. Od początku wiemy, że czeka nas coś strasznego, gdyż narrator jest pacjentem szpitala psychiatrycznego. Lovecraft zawsze starał się oddać jak najdokładniej dźwięki za pomocą rozbudowanych opisów. Muzyka w filmie wykonywana przez orkiestrę symfoniczną precyzyjnie wyraża ideę balansowania na granicy szaleństwa. W scenie odprawiania mrocznego rytuału słychać też dźwięki bębnów, a te zawsze u samotnika z Providence były znakiem rozpoznawczym pradawnych ceremonii.
Po pozytywnym odbiorze „Zewu Cthulhu” duet twórców gnany miłością do literackiego świata Lovecrafta zekranizował kolejne opowiadanie, tym razem był to „Szepczący w ciemności”, którego ukończono w 2011 roku. Znowu postawiono na obraz czarno-biały, lecz tym razem udźwiękowiony, a całość utrzymano w klimacie horrorów z lat 40. Udało się zachować klimat literackiego pierwowzoru, zaś ograniczenia techniczne przekuto w atut powstałego obrazu. Jednak tym razem scenariusz już bardziej odbiegał od akcji opowiadania.
Fabuła może się dziś wydawać nieco archaiczna, niekiedy naiwna czy zwyczajnie pretensjonalna, ale nie inaczej sceptycy Lovecrafta mogą podchodzić do samej twórczości autora. Bohaterem dzieła jest profesor uniwersytecki specjalizujący się w amerykańskim folklorze. Wkrótce stanie się naocznym świadkiem wszystkich historii o przedziwnych stworach, które wcześniej jedynie studiował w książkach.
„Szepczący w ciemności” to przede wszystkim zabawa formą, wycieczka w przeszłość i usadowienie się na sali starego kina. Ten wehikuł czasu działa na każdej płaszczyźnie, w tym też jeżeli chodzi o grę aktorską, która ma więcej wspólnego z teatralną przesadą niż z filmowym stonowaniem. Praca kamery, kompozycja kadrów, gra świateł i wszystko o czym można by było tylko pomyśleć będzie prawdziwą ucztą dla fanów kina, kiedy na ekranie królował m.in. Humphrey Bogart.
Znacie inne udane adaptacje prozy H. P. Lovecrafta?
Oceń artykuł