Sean Baker: Pokazuję seksbiznes okiem iPhone’a

Robert Skowronski
07.12.2015 13:01
|north Fot. AFP/East News

W swojej „Gwiazdeczce” obsadził aktorki porno, tym razem transgenderowe prostytutki. „Mandarynka” to tętniący barwami i energią film, który jest w stanie zawstydzić nie jednego amerykańskiego twórcę kina niezależnego. O dziele opowiedział jego twórca, Sean Baker.

„Mandarynka” swoją premierę miała w Sundance, jednak była też prezentowana podczas 31. Warszawskiego Festiwalu Filmowego w sekcji Konkurs Wolny Duch. Od 11 grudnia 2015 roku polscy widzowie będą mogli już zobaczyć w kinach to nakręcone przy pomocy iPhone'a dzieło. Serwis Antyradio.pl rozmawiał z jego reżyserem.

Jak doszło do tego, że zaangażowałeś w swój film Myę Taylor i Kiki Rodriguez, które bez mała grają same siebie, czyli prostytutki Alexandrę i Sin-Dee?

Myę poznałem w centrum LGBT, które znajduje się blok obok mojego miejsca zamieszkania przy Santa Monica Boulevard. To była pierwsza osoba, którą tam spotkałem - pełna zapału i entuzjazmu wobec mojego projektu. Następnie przedstawiła mnie swoim przyjaciołom, w tym Kiki. Wiele spośród tych osób potrafi grać, jednak Mya miała w sobie to coś, co mnie do niej przyciągało. Wyczuwałem to jeszcze nim po raz pierwszy się do niej odezwałem, kiedy tylko zobaczyłem ją po drugiej stronie podwórka.

Chyba lubisz opowiadać o przyjaźni, bo to główny motyw zarówno „Mandarynki”, jak i twojego poprzedniego działa, „Gwiazdeczki”.

Nie wiedziałem o czym będzie ten film. Jest on wypadkową  moich badań i spędzenia mnóstwa czasu z Myą i Kiki, głównymi aktorkami, oraz ich przyjaciółmi. To pozwoliło mi zobaczyć jak silne łączą je więzi, że nie ma między nimi granic. Potrzebują siebie, żeby przetrwać, bo nie mają nikogo innego. To nawet więcej niż przyjaźń, one są jak rodzina. Poczułem, że jest to na tyle uniwersalny motyw, że każdy będzie w stanie się z nim zidentyfikować, a jednocześnie pozwoli moim bohaterkom stać się bardziej przyswajalnymi dla ogółu odbiorców. Dlatego też zdecydowaliśmy się umiejscowić film w Wigilię. Zasugerował mi to współtwórca scenariusza, Chris Bergoch. Nie ważne czy obchodzi się święta czy nie, to myśli się o nich jako o spotkaniu z najbliższymi. Moje bohaterki nie mają rodziny, pochodzącą z rozbitych domów lub z takich, które je odrzuciły. Same muszą je sobie zastąpić. Ten okres kojarzy się też z różnymi świecidełkami, co również odbija się w filmie poprzez to, że staraliśmy się go uczynić pełnym barw i kolorów.

Do nakręcenia „Mandarynki” nie używałeś kamery, tylko iPhone’ów 5s. Czy korzystałeś też z innych dodatkowych narzędzi?

Użyłem anamorficznego obiektywu firmy Rochester, co pozwoliło mi kręcić tak jakbym miał taśmę 35 mm. Dzięki temu udało się też uzyskać wrażenie przebywania na zlanych słońcem ulicach. Wszystko to pozwoliło nam się wznieść na kinowy poziom. Użyteczna była też aplikacja Filmic Pro, która dodała nieco więcej profesjonalizmu do produkcji. „Mandarynka” to więc coś więcej niż tylko iPhone. Te dwa wymienione narzędzia i dużo pracy w procesie postprodukcji, zwłaszcza przy dodawaniu barw, stworzyły ten film.

Mya i Kiki nie są profesjonalnymi aktorkami i przebywanie przed kamerą mogło być dla nich stresujące. Co innego iPhone, z którym są obyte na co dzień.

To był ich pierwszy występ, co nie znaczy, że nie miały doświadczenia. Kiki uczęszczała nawet do szkoły aktorskiej nim trafiła na ulicę. Iphone to narzędzie komunikacji, więc ich nie onieśmielał. Jeżeli przed twarz debiutantów stawia się kamerę, to jest to dla nich przerażające doświadczenie. Z telefonem komórkowym jest zaprzyjaźniony każdy - wykorzystuje się go do robienia sobie selfie czy kręcenie krótkich filmów. Nie staram się robić reklamy Apple’owi, czy powiedzieć, że jest to jedyny słuszny sposób robienia filmów, ale powinno się go traktować poważnie i poświęcić mu więcej uwagi. Może on znaleźć zastosowanie zwłaszcza przy kręceniu dokumentów, bo dzięki smartfonom doświadczenia przekazywane za pomocą obrazu stają się dużo bardziej intensywne.

W „Mandarynce” dominują plany bliskie i zbliżenia.

Widzowie utożsamiają takie portretowanie świata z rzeczywistością. Nie oglądamy bohaterów w dalekich planach, bo po prostu byłem zmuszony do tego, żeby być blisko nich, czasami nawet za blisko. Dzięki temu odbiorcy partycypują w tym co robią postacie na ekranie, a nie tylko obserwują ich ruchy. To pozwala zbliżyć się do bohaterów i poczuć, że nie są oni z papieru, a z krwi i kości. Ma to psychologiczny aspekt. Chciałbym móc powiedzieć, że taki był mój zamiar od samego początku, ale to bardziej rzecz, na którą zwróciłem uwagę już kręcąc film.

Sposób realizacji „Mandarynki” przypomina dokonania twórców działających w myśl manifestu Dogma 95, z tą różnicą, że twój film przeniesiony jest w wysoką rozdzielczość.

Ten ruch bardzo na mnie wpłynął. Mam nadzieję, że „Mandarynkę” można potraktować jako jego przedłużenie. Używam co prawda środków wpływających na percepcję widza, np. kolorów czy muzyki, ale w dalszym ciągu chodzi mi o to samo co tamtym twórcom – o obnażenie różnych zjawisk w celu znalezienia drzemiącej w nich prawdy. Jednym z moich ulubionych filmów są „Idioci” Larsa von Triera. To idealne połączenie dramatu, komedii i krytyki społecznej. Wszystko to się ze sobą łączy i porusza. To też chciałem osiągnąć poprzez „Mandarynkę”, którą również traktuję jako hybrydę gatunków.

Wyrazista muzyka sprawia, że „Mandarynkę” można również odbierać jako rozbudowany teledysk.

Muzyka miała zgrywać się z obrazem. Nie zakładałem tego dopóki nie doszedłem do etapu postprodukcji i nie odkryłem tych kilku utworów w stylu trap. To one podyktowały sposób montażu. „Mandarynka” wyglądałaby zupełnie inaczej gdybym nie zobaczył wcześniej kilkusekundowego wideo z dziewczyną tańczącą do takiego rodzaju muzyki.

Czy na planie często dochodziło do improwizacji?

Czasami ściśle trzymaliśmy się scenariusza, tak jak w przypadku ormiańskiego dialogu, a czasami wręcz zachęcałem ekipę do tego, żeby zerwała z tym co było zapisane i to z kilku powodów. Po pierwsze lubię mieć poczucie świeżości i możliwość wielu wyborów. Po drugie zachwyciła mnie terminologia używana w tych okolicach. Sam pochodzę z zupełnie innego miejsca i niektóre słowa, choć tam powszechne, dla mnie były zupełnie nowe i obce. Skoro chciałem oddać realizm ulic Los Angeles musiałem pozwolić na improwizację na planie. Gdybyśmy pozostali wyłącznie przy tym co zapisaliśmy z Chrisem, film wyszedłby sztucznie.

Pewnym wtrąceniem odbiegającym od głównej osi fabularnej jest scena w taksówce, kiedy to Clu Gulager wygłasza monolog o swoich indiańskich korzeniach. Co chciałeś wnieść do filmu poprzez tę sekwencję?

Ma to wiele wspólnego z fabułą. Clu Gulager opowiada o tym jak nadano mu imię Mia Mia, które brzmi jakby było kobiece, chociaż nim nie jest. To był celowy zabieg, który miał się odnosić do trangenderowej społeczności.

Miałeś problemy przy zebraniu funduszy na realizację „Mandarynki”, skąd one wynikały?

Cały przemysł filmowy to teraz jedna wielka ruina. Wszyscy chcą robić wielkie filmy z gwiazdami. Sam też chciałbym współpracować ze znanymi aktorami, ale niekiedy jest to nieodpowiednie. Miałem kiedyś pomysł na stworzenie filmu o rosyjskich imigrantach i chciałem w nim obsadzić wyłącznie Milę Jovovich i nikogo więcej poza jeszcze rosyjskimi aktorami. Ubiegałem się o dofinansowanie, ale nikt mi go nie przyznał. Czekałem 1,5 roku i nie zdobyłem od nikogo żadnego wsparcia. Mając pomysł na „Mandarynkę” poszedłem do jedynej osoby, która wiedziałem, że jest w stanie dać mi pieniądze, a był nią Mark Duplass. Otrzymałem od niego 100 tysięcy dolarów. Z tych pieniędzy około 25% poszło na opłacenie ekipy – aktorów, dźwiękowców i reszty. Gdybym miał zapewnioną zapłatę za robienie filmów niskobudżetowych, to z ochotą kontynuowałbym tę ścieżkę. Jednak z takimi obrazami jest jeden problem – albo dostaje się za nie minimalną wypłatę albo nie dostaje się jej wcale. W Ameryce potrzebny jest sponsor albo prywatny inwestor, który w ciebie uwierzy i jest w stanie ponieść ryzyko utraty pieniędzy. Obecnie trzeba próbować łączyć ze sobą rolę artysty i biznesmana, co jest bardzo trudne, ale to jedyny sposób na zaistnienie dla niezależnych twórców.  

Myślisz, że twój film jest w stanie coś zmienić, jeżeli chodzi o sytuację lub postrzeganie osób ze środowisk LGBTQ?

Nie wiem. Miło jest rozmawiać po seansie z osobami, o tym że zaangażowały się w tę historię, chociaż  wcześniej nie pomyślałyby, że są w stanie poczuć więź z osobami transgenderowymi. Dostaję wiele wiadomości od widzów, którzy piszą mi, że ten film został z nimi przez długi czas. Pozostaje też kwestia techniczna filmu. Młodzi studenci kierunków reżyserii filmowej czy operatorskich mówią, że „Mandarynka” jest dla nich inspirująca. Jedno wiem na pewno – ten film zmienił życie Myi i Kiki. Obie mają teraz więcej możliwości. Dostają propozycje przesłuchań, zdobyły trochę pieniędzy, które starają się mądrze wykorzystać. „Mandarynka” postawiła je w pozycji, gdzie otwartych zostało przed nimi wiele drzwi. Mam tylko nadzieję, że przemysł je przyjmie do siebie, a one zyskają życie, o którym marzyły i wierzyły, że w końcu go zakosztują. Ich życie zmieniło się w pozytywny sposób, i chwała za to Bogu, bo to było dla mnie najważniejsze.

Zamierzacie obejrzeć „Mandarynkę”?

Robert Skowronski Redaktor antyradia
CZYTAJ TAKŻE
Logo 18plus

Ta strona zawiera treści przeznaczone tylko dla dorosłych jeżeli nie masz ukończonych 18 lat, nie powinieneś jej oglądać.