"Hellboy" trafił do kin 12 kwietnia 2019 roku i nie ukrywajmy - film nie był wyczekiwany przez ogromne tłumy osób, ale nawet ta garstka nie była specjalnie przekonana do wizji pana Marshalla. I trudno się dziwić. Pierwsze zdjęcia i zwiastuny nie zostały przyjęte zbyt ciepło, a chociaż marketingowcy dwoili się i troili, aby przygotować dobrą kampanię promującą "Hellboya" (co im się udało), to i tak najważniejszy jest sam produkt, czyli film.
Hellboy - recenzja
A ten się niestety nie broni. David Harbour występuje w filmie jako tytułowy Hellboy, czyli demon przygarnięty przez profesora Brooma, który staje się wyjątkowo efektywnym obrońcą ludzkości przed wieloma plugawymi istotami z piekielnych otchłani. I aktor znany ze "Stranger Things" jest prawdopodobnie najlepszym elementem tego filmu, chociaż pracuje z wyjątkowo mało wybitnym materiałem. Jego żarty w większości nie są zabawne, a scenarzyści miotają nim po całym świecie bez żadnego ładu i składu. Przy okazji twórcy nie mogli się zdecydować, kim Hellboy tak naprawdę ma być - śmieszkującym twardzielem, czy może wiecznie zdenerwowanym sarkastycznym dupkiem.
Na resztę postaci szkoda nawet tracić słów. Najlepiej podsumuje je fakt, że około 15 godzin po wyjściu z kina nie pamiętam imienia żadnej z nich. No może oprócz Królowej Krwi, Nimue, ale jej imię jest powtarzane tak często, że trudno byłoby go nie zapamiętać. I oczywiście nie można zapomnieć o tatuśku, czyli profesorze Broomie (ale jego akurat trudno nie pamiętać z komiksów albo wcześniejszych filmów). Po Hellboyu najciekawszą postacią jest Świniołak, który chce się zemścić na "Piekielnym Chłopcu" za wyrządzenie mu krzywdy wiele lat przed wydarzeniami z filmu. Ma w miarę dobrą motywację, momentami bywa zabawny i wprowadza trochę koloru do tego mrocznego filmu.
Zostając przy mroku - decyzja o kręceniu większości scen w ciemnych pomieszczeniach lub nocnych plenerach była kompletnie zgubna. Na ekranie przez około 30% czasu widać praktycznie nic, 50% czasu widać niewiele, a przez pozostałe 20% żałujemy, że widzimy cokolwiek. A to dlatego, że komputerowe efekty specjalne (zwłaszcza otoczenia) są naprawdę słabe, a montażyści powinni chwilę ochłonąć i zmontować produkcję na nowo, bo sceny walki są niesamowicie chaotyczne i trudno się na nich skupić. Dodajmy do tego ultra głośną ścieżkę dźwiękową i w efekcie otrzymujemy sceny, które możemy opisać słowami "wizualny jazgot".
Czy warto pójść na Hellboya do kina?
Krótka odpowiedź brzmi: nie. Naprawdę szkoda marnować czasu i pieniędzy na ten film, zwłaszcza że w kinach możemy zobaczyć obecnie "Shazama!", "Us", czy "Dumbo", a za dwa tygodnie premierę będzie miało "Avengers: Endgame". I chociaż czasami gra Harboura potrafi rozbawić i sprawić trochę frajdy, to zaraz potem nudzimy się na źle przygotowanych scenach akcji i tak złych, że aż śmiesznych fragmentach z główną przeciwniczką Hellboya.
Film wygląda jak serial Netfliksa z nieco wyższym budżetem, a utwory użyte w "Hellboyu" bez najmniejszego problemu mogłyby się znaleźć na składance typu "Best Hard Rock Hits" (pojawia się muzyka Alice'a Coopera, Motley Crue, Muse, czy Royal Blood). I sama muzyka rockowa nie jest oczywiście zła - jest jednak używana tak często, że pierwszą połowę filmu ogląda się niemalże jak długi teledysk.
Oglądając produkcję można odnieść wrażenie, że Neil Marshall, producenci i inni twórcy nie do końca wiedzieli, jaki film chcieli stworzyć. I to niestety skutecznie utrudnia polubienie "Hellboya". A szkoda, bo sama postać definitywnie nie zasługuje na takie traktowanie.
Ocena 4/10
Oceń artykuł