AntyTeza: Black Sabbath - Born Again

Jakub Gańko
28.06.2016 15:20
AntyTeza: Black Sabbath - Born Again Fot. materiały prasowe

Jeśli Black Sabbath, to tylko z Ozzym - no, ewentualnie z Dio, ale to przecież tak naprawdę Heaven & Hell. Takie na ogół panują opinie pośród fanów grupy z Birmingham. Czemu nikt nie chce pamiętać ich epizodu z wokalistą Deep Purple?

AntyTeza to cykl, w którym prezentujemy kontrowersyjne płyty znanych i cenionych artystów. Po latach można na nie spojrzeć w nowym świetle, z szerszej perspektywy, bez niesprzyjających okoliczności. Czy to naprawdę nieudane albumy? Postaramy się przyjrzeć problemowi z różnych stron i sprzeciwić utartym tezom.

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Black Sabbath stał się jednym z najbardziej toksycznych składów w historii rocka. Zespół nie potrafił się dogadać z Ozzym Osbournem, co skończyło się bolesnym rozstaniem na wiele lat. Perkusista Bill Ward wspomina tamten okres jako niekończącą się libację alkoholową i to właśnie tę używkę - pośród narkotyków - podaje jako główną przyczynę ówczesnych problemów.

Wydawało się, że po wyrzuceniu problematycznego wokalisty, zespół wzorowo się odrodził, odnajdując zupełnie nową tożsamość z Ronniem Jamesem Dio u boku. O ile niemała grupa fanów uznaje wyłącznie dorobek Black Sabbath powstały w latach siedemdziesiątych, „Heaven & Hell” ma grono wiernych zwolenników i spokojnie można uznać, że to najbardziej ceniony album zespołu bez Ozzy'ego.

Faktem jednak jest, że to już zupełnie inna kapela, co ćwierć wieku po premierze tej płyty potwierdziło powstanie zatytułowanego w ten sam sposób zespołu. Dio śpiewał w zupełnie inny sposób niż Książę Ciemności, co wymogło też zmiany w procesie kompozycyjnym i mocno odcisnęło się na powstałym wówczas materiale. Sprawę celnie podsumował Zakk Wylde:

Kiedy słuchasz Black Sabbath z okresu z Ronniem Jamesem Dio, to nie jest tak naprawdę Black Sabbath. Powinni byli nazwać ten projekt od początku Heaven & Hell, bo ten album nie ma nic wspólnego ze starym Black Sabbath. Ma z tym zespołem tyle samo wspólnego, co dajmy na to „Blizzard of Ozz”. To zupełnie inna muzyka.

I pewnie można było już wtedy przewidywać, że nowy skład nie wytrzyma zbyt długo. „Mob Rules” nie powtórzył sukcesu poprzednika - ani komercyjnego, ani tym bardziej artystycznego - stanowił za to pewien obraz panującej wówczas w zespole atmosfery, która z każdym dniem stawała się gorsza. Finałem nieciekawej sytuacji była koncertówka „Live Evil”. Ronnie James Dio wspominał, że zespół był już wówczas skończony.

Nie mogę nawet słuchać tej płyty, jest na niej zbyt wiele problemów. Jeśli przyjrzycie się liście płac, zwrócicie uwagę, że wokal i perkusja zostały zapisane z boku. Przejrzyjcie książeczkę i porównajcie sobie, ile w niej jest zdjęć Tony'ego Iommiego, a ile moich i Vinny'ego Appice'a.

Choć w listopadzie 1982 roku Dio faktycznie zabrał ze sobą Vinny'ego Appice'a, by stworzyć nowy zespół, Black Sabbath wcale nie rozważał zakończenia kariery. Wręcz przeciwnie, od razu wziął się za poszukiwania nowego wokalisty. Wybór, na który ostatecznie się zdecydował, należy do największych kuriozów w historii rocka. Do współpracy zaproszono bowiem Iana Gillana z Deep Purple.

O ile oba zespoły stanowią niepodważalną klasykę cięższego brzmienia, a ich wkład w rozwój heavy metalu jest nie do przecenienia, ich twórczość jest odmienna jak - nie szukając daleko - niebo i piekło. Black Sabbath, zgodnie z tytułem, czerpał inspirację z najmroczniejszych piekielnych czeluści i opowiadał mrożące krew w żyłach historie przy zdehumanizowanych, ciężkich riffach. I o ile Deep Purple nie grał wcale ciszej, daleko mu było do atmosfery rodem z horroru.

Z pewnością wokół „Born Again” narosłoby znacznie mniej kontrowersji, gdyby muzycy - tak jak po latach radził im Zakk Wylde już przy przygodzie z Dio - zdecydowali się na projekt pod zmienionym szyldem. Tak zresztą zakładał pierwotny plan, lecz naciski ze strony wytwórni i menedżera, Dona Ardena, nakazały im nagrywać dalej jako Black Sabbath.

Poniekąd usprawiedliwiała to kolejna zmiana w składzie: na miejsce Vinny'ego Appice'a wszedł z powrotem perkusista marnotrawny, Bill Ward, który po odwyku był nowym człowiekiem. Nie wytrwał niestety w swoim postanowieniu zbyt długo - lęk przed koncertowaniem zepchnął go z powrotem w szpony alkoholizmu, a na trasie promującej „Born Again” ponownie zastąpił go kto inny.

Opiekę nad nagraniami objął Robin Black, który współpracował wcześniej z Black Sabbath przy „Sabotage”. Te jednak odbywały się w dość specyficzny sposób. Dość wspomnieć, że sam Ian Gillan nie mieszkał z resztą zespołu w The Manor Studio - zamiast tego rozstawił przed nim... własny, ogromny namiot. Miał w nim nawet osobną kuchnię i sypialnię.

Nie oznacza to jednak, że wokalista Deep Purple nie zaangażował się w pracę twórczą. Był pomysłodawcą udanie otwierającego album, dynamicznego i potężnego „Trashed”. Co ciekawe tekst utworu oparł o własne doświadczenia: kiedy to pożyczył sobie nowy samochód Billa Warda i po wizycie w lokalnym pubie zorganizował sobie wyścigi po torze zlokalizowanym na posesji The Manor Studio. Co prawda samochód skończył wywrócony i w płomieniach, ale wokaliście nic się nie stało, a dla kawałka chyba było warto...

Gillan był również odpowiedzialny za tekst prawdopodobnie najbardziej udanej kompozycji na płycie, „Disturbing the Priest”. Prawie sześciominutowy kawałek przeszywa duszną atmosferą, krzykiem wokalisty i metalicznym riffem Iommiego, w którym można upatrywać początków industrial metalu. Inspiracją do opowiedzianej w nim historii były próby, które zespół odbywał obok okolicznego kościoła, dosłownie „przeszkadzając księdzu”.

Najdłuższa na płycie kompozycja „Zero The Hero” aż kipi pomysłami, z których na czele wysuwa się motoryczny riff prowadzący przez jej większą część. Brzmi znajomo? Guns N' Roses wykorzystał jego lekko zmodyfikowaną wersję w jednym ze swoich największych przebojów, „Paradise City”. To też jeden z najlepiej brzmiących fragmentów płyty, do której największych wad faktycznie należy niedopracowana produkcja.

Za sprawą nowego wokalisty zespół udał się również na nieodwiedzane wcześniej w swoich tekstach rejony, jak w konwencjonalnie rockowym, opartym na erotycznych aluzjach „Hot Line”. Tutaj z kolei riff Iommiego był prawdopodobnie - jak sam wspomina w swojej biografii - inspiracją dla „(You Gotta) Fight for Your Right (To Party!)” Beastie Boys.

Gillan mógł pokazać pełnię umiejętności wokalnych dzięki posępnemu utworowi tytułowemu, choć przez cały krążek jego głos sprawia, że Sabbath jest głośniejszy niż kiedykolwiek. Jeśli komukolwiek wydaje się, że jego barwa zupełnie nie pasuje do warstwy muzycznej i muzycy nie mogli dokonać dziwniejszego wyboru, chyba nie pamięta epizodu z 1992, kiedy zespół wspomógł... Rob Halford (sytuacja powtórzyła się w 2004 roku).

Zespół postanowił uczynić materiał spójniejszym, dodając dla klimatu dwa krótkie przerywniki. Warto wspomnieć zwłaszcza o „Stonehenge”, bo to właśnie przez niego Don Arden i Geezer Butler wpadli na pomysł wykorzystania ogromnych megalitów na promującej krążek trasie koncertowej. Sprawę najlepiej wyjaśni ten drugi...

Don spisał odpowiednie wymiary głazów do przygotowania i przekazał menedżerowi tournée. Problem w tym, że zapisał je w metrach, mimo że miał na myśli stopy. Zamiast piętnastu stóp, przygotowano mu głazy na piętnaście metrów. Miały 45 stóp i nie mieściły nigdzie na żadnej scenie, więc musieliśmy je trzymać w magazynie. Kosztowały majątek, ale nie było na Ziemi takiej sceny, gdzie by się zmieściły.

Całą sytuację dobitnie wyśmiano w filmie „Oto Spinal Tap”.

Mimo że „Born Again” został zmieszany przez krytyków z błotem, radził sobie całkiem nieźle na listach sprzedaży w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Po latach jego postrzeganie uległo pewnej poprawie i nie brakuje muzyków, którzy otwarcie przyznają się do swojego uwielbienia dla niego. Należy do nich m.in. Lars Ulrich oraz Chris Barnes, ex-wokalista Cannibal Corpse, który przygotował nawet cover „Zero the Hero”.

Sam Ozzy Osbourne przyznawał po premierze, że to najlepszy krążek Sabbathów nagrany bez niego. Tony Iommi krytykował go po latach przede wszystkim za produkcję, która faktycznie mogłaby być lepsza. Sam materiał nie zasłużył sobie jednak na tak złą opinię, jaką często się o nim słyszy. Największym grzechem „Born Again” jest koszmarna okładka - tej nie da się w żaden sposób obronić.

A jak Wy wspominacie „Born Again” Black Sabbath?

Jakub Gańko Redaktor antyradia
Logo 18plus

Ta strona zawiera treści przeznaczone tylko dla dorosłych jeżeli nie masz ukończonych 18 lat, nie powinieneś jej oglądać.