"Sandman" - recenzja nowego serialu Netflixa na podstawie twórczości Neila Gaimana

05.08.2022 09:07
"Sandman" - recenzja nowego serialu Netflixa na podstawie twórczości Neila Gaimana Fot. materiały prasowe/Netflix

Poniższą recenzję pisał ktoś, kto Morfeusza ma wytatuowanego na ręku i bał się tej adaptacji jak Appa ognia (pozdro dla kumatych). Wszystko dlatego, że połączenie w postaci "Netflix i adaptacje powieści graficznych/komiksów/książek/gier" nie zawsze kończyło się dobrze. Na szczęście fani popularnej serii autorstwa Neila Gaimana nie będą musieli płakać do poduszki.

Wtedy wszedł on, cały na czarno - recenzja serialu Sandman od Netflix

Ta powyższa parafraza odnosi się właściwie nie tylko do Morfeusza, ale też wspomnianego Neila Gaimana. Ten bowiem przez lata odradzał innym scenarzystom robienia filmów na bazie jego dzieła - koncept ten nie miał bowiem zbyt dużego sensu. "Sandman" to w gruncie rzeczy opowieść o opowieściach, Sen nie jest protagonistą sensu stricte, a raczej gospodarzem, który pokazuje (i często uczestniczy) w przygodach innych postaci. Skondensowanie takiego dzieła do dwugodzinnego filmu i wyrwanie z kontekstu zaledwie kilku historii zabiłoby więc to, co w oryginalnych komiksach było wyjątkowe.

Polecamy

Na horyzoncie pojawił się jednak streaming i popularność dłuższych form audiowizualnych - zwłaszcza tych z gatunku fantastyki. Wtedy Gaiman do spółki z Davidem S. Goyerem postanowili wziąć sprawy w swoje ręce, odezwali się do kilku serwisów i kilka lat później jesteśmy tutaj - w dniu, kiedy na Netflixie melduje się 1. sezon serialu "Sandman". 

Jestem nadzieją...

Sen z Nieskończonych, Morfeusz, Onejromanta, Władca Snów i Koszmarów, Król Śnienia... Sandman jest znany pod wieloma imionami i kształtami, ale Netflix nadał temu abstrakcyjnemu bytowi ciało i głos w postaci Toma Sturridge'a. I tak jak Henry Cavill urodził się po to by grać Supermana (chociaż polowanie na potwory i ojcowanie Ciri również wychodzi mu nawet zgrabnie), tak Sturridge jest perfekcyjnym Morfeuszem. Jego nieco nonszalancki, odrealniony, pełen powagi i niezachwiany emocjonalnie styl jest idealnym odzwierciedleniem oryginalnego Morfeusza, który bardzo rzadko dawał po sobie poznać swoje prawdziwe odczucia. Jednocześnie aktor nadaje mu na tyle ludzkich elementów, że postać nie staje się nudna i na przestrzeni kolejnych epizodów odkrywamy kolejne warstwy jednego z Nieskończonych, patrząc jak zmieniają się jego relacje z postaciami drugoplanowymi. Całość dopełnia natomiast jego głos - niski, przenikliwy, a czasami nawet nieludzki.

Zresztą w samych superlatywach możemy wypowiedzieć się na temat znacznej większości obsady - ze szczególnym wyróżnieniem dla cudownie uroczej i przemiłej Kirby Howell-Baptiste (Śmierć), niepokojącej, fałszywo słodkiej i niebezpiecznej Gwendoline Christie (Lucyfer), diabelsko czarujących (osoba niebinarna - przyp. red.) Mason Alexander Park (Pożądanie), świetnie bawiącego się Boyda Holbrooka (Koryntczyk), ciepłego Stephena Fry'a (nie będziemy zdradzali, kim jest) oraz kompletnie odjechanego Davida Thewlisa (John Dee). I chociaż część z nich widzimy na ekranie zaledwie kilka chwil, to często ich postaci są kluczowe dla ogólnego wydźwięku całego serialu - zwłaszcza odcinki ze Śmiercią, Johnem Dee (po seansie będziecie doskonale wiedzieli, o który chodzi) i Lucyferem są świetne i w zależności od waszego poczucia estetyki mogą się ocierać nawet o miano majstersztyków.

Dla wszystkich fanów niewątpliwie ważne jest też to, jak wypadł scenariusz - tutaj twórcy "poszli na łatwiznę" i na szczęście w znakomitej większości odcinków mamy do czynienia właściwie z kalką tego, co Gaiman napisał ponad 30 lat temu. Nie oczekujcie jakichś ogromnych zmian względem oryginału - nie oznacza to jednak, że twórcy nie zmodyfikowali kilku elementów. Jak pewnie doskonale wiecie, kilka postaci ma inną płeć, niż w oryginale, a parę wydarzeń i bohaterów oddano przebudowie w celu lekkiego uproszczenia skryptu, ale to akurat nie powinno nikomu psuć zabawy (zwłaszcza, że za większość z nich jest odpowiedzialny sam Gaiman, więc nie ma po co się kłócić z twórcą oryginału).

Modyfikacji uległy jednak również niektóre dialogi (na szczęście nie te "ikoniczne") - część z nich jest uwspółcześniona, pełna wulgaryzmów i momentami potrafi brzmieć mocno cringe'owo (mam tu na myśli głównie niektóre odzywki Johanny Constantine). Oprócz tego odcinki są często wzbogacone scenami, których nie było w komiksach. Część z nich również można by usunąć, bo chociaż nieco wzbogacają świat przedstawiony, to i tak mamy jakieś 8 godzin materiału (10 odcinków po jakieś 40-45 minut) - wycięcie łącznie 30 minut nie miałoby więc większego wpływu na samą fabułę, ale za to usprawniłoby tempo opowiadanej historii. 

Polecamy

Co robisz? Karmię gołębie

Mamy więc świetną obsadę, ikoniczne postaci i dobry scenariusz adaptujący kilkanaście pierwszych zeszytów "Sandmana". Co zatem zgrzyta? Cóż, nieco więcej można wymagać od reżyserii. Ta, chociaż jest jak najbardziej poprawna, trochę traci na tym, jak mało twórcy eksperymentują z aspektem wizualnym serialu. Mając do dyspozycji tak ikoniczny i charakterystyczny materiał źródłowy, który wręcz prosi o to, by bawić się formą, to aż szkoda, że twórcy nie wykrzesali z siebie pod tym względem nieco więcej kreatywności. 

To jest zaś mocno połączone z największą bolączką "Sandmana" - efektami specjalnymi. Momentami wyglądają obłędnie - zwłaszcza te związane z mocami Morfeusza, jego piaskiem i odbudowywaniem Śnienia (czy absolutnie genialny i charakterystyczny błysk w oczach Snu, który pojawia się zdecydowanie za rzadko). Czasami jednak tak bardzo kłują w oczy, że można odnieść wrażenie, iż robili je licealiści rozpoczynający swoją przygodę z jakimś Sony Vegas. Niektóre niedociągnięcia są tak mocno widoczne, że aż wytrącają z seansu. Jeżeli Netflix zamówi 2. sezon serialu, to naprawdę mam nadzieję, że zwiększy budżet tej produkcji - co jak co, ale "Sandman" zasługuje na nieskazitelną wręcz jakość CGI.

Czasami trafiają się jakieś wpadki techniczne (postaci coś mówią, chociaż nie ruszają im się usta), czasami gorsze momenty mają dziecięcy aktorzy z wątku "Domek lalek", a czasami można w ogóle nie usłyszeć, że w serialu jest jakaś muzyka - niestety żaden z motywów nie jest bowiem zbyt zapadający w pamięć.

Wszelkie te mankamenty, buble i detale nie zmieniają jednak faktu, że "Sandman" ma mroczny, charakterystyczny, oniryczny klimat, świetnego głównego bohatera, dobre i ciekawe postaci drugoplanowe i antagonistów, interesujące scenariusze z różnorodnymi motywami przewodnimi, sporo mocnej ikonologii (nawet jeżeli czasami psują je nierówne efekty specjalne), a także dużo scen wyciągniętych żywcem z komiksów.

Czy dorównuje zatem materiałowi źródłowemu? Nie, ale tego się chyba spodziewaliśmy - "Sandman" w oryginale jest po prostu tak dobry. Tu mamy do czynienia z po prostu dobrym serialem i całkiem udaną adaptacją. I biorąc pod uwagę fakt, jak mogła się skończyć ta przygoda z Netflixem, to na razie powinniśmy to uznać za wystarczające. Surowiej oceniać będziemy kolejne sezony.

Ocena: 8/10 

Polecamy
Kamil Kacperski
Kamil Kacperski Redaktor antyradia
CZYTAJ TAKŻE
Logo 18plus

Ta strona zawiera treści przeznaczone tylko dla dorosłych jeżeli nie masz ukończonych 18 lat, nie powinieneś jej oglądać.