The Cure w Łodzi [RELACJA]

Robert Skowronski
21.10.2016 12:29
The Cure w Łodzi [RELACJA] Fot. Aleksandra Degórska / Antyradio.pl

Robert Smith kazał na siebie czekać aż 8 lat. Jednak ten długi czas został nam wynagrodzony podczas wizyty The Cure w Łodzi.

Bilety na występ zespołu w Atlas Arenie wyprzedały się na pniu. Obiekt był wypchany po brzegi fanami The Cure, z których część pokusiła się o upodobnienie do Roberta Smitha poprzez nastroszoną fryzurę i makijaż na twarzy. W końcu mieliśmy do czynienia z wyjątkowym wydarzeniem.

Nim łódzka hala wypełniła się pełnymi emocji dźwiękami na scenie pojawili się Szkoci z The Twilight Sad. Muzycy skąpani w purpurowych światłach reflektorów lub w ich czerwieniach nie mieli zbyt wiele czasu na zaprezentowanie swojej twórczości. Dlatego też James Alexander Graham, wokalista kapeli, ograniczył swoją konferansjerkę do minimum. Kolejne utwory łączyły się gitarowymi rezonansami i przesterowaniami. Niektórzy pozostali obojętni na występ zespołu, dla innych stanowili oni reminiscencję Joy Division - zresztą wokalista grupy swoim szaleńczym tańcem zbliżał się niekiedy do maniery Iana Curtisa. Z muzyki The Twilight Sad wydobywała się mieszanka mroku i smutku, odpowiednie wprowadzenie do setlisty The Cure.

A ta na tej trasie stanowi za każdym razem niespodziankę. Trwające trzy godziny show to jedna wielka niewiadoma. Próżne jest studiowanie zestawu utworów z poprzednich koncertów, gdyż The Cure cały czas miesza w kotle swojej twórczości wyciągając za każdym razem inne składniki. Te, które złożyły się na muzyczną ucztę w Łodzi, powinny zadowolić każdego. Wielkie przeboje przeplatane były mniej oczywistymi wyborami.

Zobaczcie kilka naszych zdjęć z koncertu:

Początek przyprawiał o gęsią skórkę, gdyż przywitały nas delikatne dźwięki „Plainsong” z „Disintegration” - zresztą mogliśmy usłyszeć na żywo większą część tej płyty. Głos Roberta Smitha, brzmiący niezmiennie tak samo od lat, wprawił wszystkich w nieskrywaną ekstazę. Jakby silnych emocji, zmuszających do zamknięcia oczu i oddaniu się muzyce, było mało, to na ekranie za zespołem pojawiały się wizualizacje stanowiące kolejny element budowania atmosfery. 

Największy apluaz wzbudzały oczywiście takie przeboje, jak „Boys Don't Cry”, „Just Like Heaven”, „Friday I'm In Love” (z skaczącymi serduszkami na telebimach) czy „In Between Days”. To właśnie przy tych numerach najbardziej ożywała publiczność wyśpiewując ze Smithem teksty utworów.

W tak rozbudowanej setliście, która składała się z aż 31 utworów pojawiały się także mniej kojarzone przez przeciętnego słuchacza kawałki - „Charlotte Sometimes”, „The End of the World” czy „Shake Dog Shake”. Z kolei z płyty „Pornography” mogliśmy usłyszeć zaledwie jeden utwór, a było to „One Hundred Years”:

Muzyka The Cure przepełniona jest całą paletą emocji chwytających za serce. Twórczość pełna pasji, na wskroś przeszywająca. Zespołowi nie brak zadziorności, przebojowości, ale to przede wszystkim utwory do przeżywania i mam tu na myśli zarówno odbiorców, jak i samych artystów. Ciężko oczekiwać od nich, aby biegali po scenie czy też wykonywali efektowne powietrzne akrobacje. Rozumiem jednak głosy niektórych, którzy twierdzili, że zespół był aż za bardzo statyczny. Robert Smith nadrabiał to swoją charyzmą, reszta muzyków szczególnie się nie wyróżniała. Mowa oczywiście o scenicznej ekspresji, nie zaś o zdolnościach grania na instrumencie, bo w tej kwestii nikomu nie można niczego zarzucić. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że The Cure brzmi lepiej na żywo niż na samych płytach.

Wyjątek na tle kolegów stanowił basista kapeli, Simon Gallup, który zawładnął deskami sceny pojawiając się w każdym jej zakątku. Tak jak bas wyróżnia się w muzyce The Cure, tak też obsługujący go muzyk wyróżniał się na estradzie.

The Cure gra nam już 40 lat i wciąż się nie starzeje, czego przykładem jest otwierający pierwszy z trzech bisów utwór „It Can Never Be the Same” stanowiący nowość w dorobku grupy. Z kolei Robert Smith ma już 57 lat na karku i choć jego natapirzone włosy już się nieco przerzedziły, to tego samego nie można powiedzieć o jego charyzmie. Podczas koncertu kilkukrotnie sięgał po gitarę z nadrukowaną na niej białą gwiazdą na czarnym lakierze pudła rezonansowego. Chyba właśnie tak można go określić, jako jaśniejący punkt w depresyjno-melancholijnej muzyce. To wielkie dokonanie i aż chce się powtórzyć tytuł utworu, który zamykał łódzki koncert - „Why Can't I Be You?”.

Setlista:

  1. Plainsong
  2. Pictures of You
  3. Closedown
  4. High
  5. A Night Like This
  6. The Walk
  7. Push
  8. In Between Days
  9. Boys Don't Cry
  10. Charlotte Sometimes
  11. The End of the World
  12. Lovesong
  13. Friday I'm in Love
  14. Just Like Heaven
  15. The Last Day of Summer
  16. Want
  17. From the Edge of the Deep Green Sea
  18. One Hundred Years
  19. Disintegration

Bis:

  1. It Can Never Be the Same
  2. Burn
  3. A Forest

Bis 2:

  1. Shake Dog Shake
  2. Fascination Street
  3. Never Enough
  4. Wrong Number

Bis 3:

  1. The Lovecats
  2. Lullaby
  3. The Caterpillar
  4. Close to Me
  5. Why Can't I Be You?

Byliście na koncercie The Cure?

Robert Skowronski Redaktor antyradia
CZYTAJ TAKŻE
Logo 18plus

Ta strona zawiera treści przeznaczone tylko dla dorosłych jeżeli nie masz ukończonych 18 lat, nie powinieneś jej oglądać.