"Dżentelmeni" to najnowszy film Guya Ritchiego, z którym fani reżysera wiązali olbrzymie nadzieje. W końcu, po latach, reżyser słynący z gangsterskich komedii powrócił do korzeni i zaserwował nam produkcję w klimacie "Porachunków" i "Przekrętu". Czy udało się spełnić oczekiwania widzów i wynagrodzić zagorzałym miłośnikom lata oczekiwania? Odpowiedź brzmi - jak najbardziej.
"Dżentelmeni" - recenzja nowego filmu Guya Ritchiego
Po dwóch "Sherlockach", "Królu Arturze" i disneyowskim "Aladynie", Guy Ritchie zaserwował swoim fanom to, na co czekali od lat - pełnokrwistą komedię kryminalną. "Dżentelmeni" to przede wszystkim zręczne dialogi, liczne twisty fabularne, kapitalny humor i doprawdy świetne aktorstwo. Ale wszystko po kolei. W filmie poznajemy historię brytyjskiego barona narkotykowego, któremu marzy się święty spokój i odpoczynek na zasłużonej emeryturze. Gdy Mickey Pearson (Matthew McConaughey) planuje zejść ze sceny, potencjalni nabywcy jego imperium wyłaniają się niczym hieny węszące padlinę. Wśród nich znajdują się azjatyccy miliarderzy słynący z handlu heroiną oraz niepozorny gangster Mathew.
Piętrzącą się intrygę poznajemy ze znacznie ubarwionej relacji pewnego oślizgłego, acz odważnego dziennikarza. Fletcher (w tej roli absolutnie fantastyczny Hugh Grant) postanawia przekuć zdobyte informacje w intratny biznes, a mianowicie szantażuje głównego bohatera za pośrednictwem jego najbardziej zaufanego człowieka. Całą historię walki o imperium Mickeya przedstawia w formie... scenariusza filmowego.
Zabieg ten przekłada się nie tylko na narrację, ale przede wszystkim na odbiór produkcji jako całości. Scenariusz sporządzony przez Fletchera (i prezentowany w przezabawny sposób, pozwolę sobie zaznaczyć) aż kipi od przekoloryzowań i upiększeń. Tu autor dodał coś od siebie, tu wzbogacił sytuację o dodatkową dramaturgię, tam nieco przekłamał fakty. W efekcie otrzymujemy totalnie odpicowaną i chwilami niewiarygodną historię gangsterskich porachunków, w której fabularne twisty nie mają być logiczne, a zabawne. Czy to działa? Jeszcze jak!
Dla Fletchera kino to nie pierwszyzna. Podstępny reporter doskonale wie, że opowieść, aby się sprzedać, musi dostarczać rozrywkę. Logika i rozsądek są tu kwestią drugorzędną. Jego postać jest niczym innym, jak żywym komentarzem reżysera w stronę współczesnego Hollywood i prawideł rządzących kinematografią. Finansowy zysk górujący nad walorami artystycznymi, autoreklamy, przekłamania oraz wszędobylskie sequele, prequele i spin-offy, które zalewają kinowe ekrany niczym najgorsza egipska plaga. W "Dżentelmenach" Guy Ritchie drwi z kina, składając mu jednocześnie hołd. W efekcie otrzymujemy samoświadomą produkcję, która nie stara się być czymś, czym nie jest. Reżyser odstawił na bok tanie efekciarstwo i pretensjonalność w wyniku czego "Dżentelmenów" ogląda się z niesłabnącą przyjemnością.
Akcja pędzi do przodu, nie pozwalając na nudę. Liczne zwroty fabularne, choć nie są szczególnie zaskakujące i odkrywcze, niejednokrotnie bawią do łez. Humoru jest dużo. Jest on lekki i niewymuszony, a czasem wręcz banalnie prosty, w czym tkwi jego urok. Choć brutalnych scen nie brakuje (w końcu mamy do czynienia z kinem gangsterskim sensu stricto), to nie one grają tu pierwsze skrzypce. Są zaledwie koniecznym uzupełnieniem. Tytuł filmu bowiem zobowiązuje - bohaterowie to gangsterzy pełni wdzięku, elegancji i finezji.
Jak już wspominałam, od strony aktorskiej "Dżentelmeni" prezentują się wyśmienicie. Pokuszę się o stwierdzenie, że Hugh Grant i towarzyszący mu Charlie Hunnam zaliczyli tu najlepsze występy w karierze. Matthew McConaughey, jak zwykle, pokazuje klasę, Colin Farell bawi do łez, a Henry Golding udowadnia, że ubogi warsztat nie umniejsza jego niepodważalnym umiejętnościom aktorskim. Całości dopełnia świetne dobrana ścieżka dźwiękowa. "Dżentelmeni" zadebiutują w polskich kinach 14 lutego 2020 roku i nie zwlekajcie długo, tylko czym prędzej pędźcie do kin. Bawić będziecie się wybornie.
Ocena: 8.5/10
Oceń artykuł