Choć mam szczególną alergię na filmy z gatunku "dojrzewanie i umieranie", sięgam po nie ilekroć tylko mam okazję. Jest w tym trochę masochizmu, z przewagą jednak nadziei na pozytywne zaskoczenie. Widziałam już "Gwiazd naszych wina", "Szkołę uczuć", "Niech będzie teraz", "Kiedy się pojawiłaś" i całą masę innych tandetnych wyciskaczy łez, w których twórcy wykorzystują szantaż emocjonalny tak ordynarny, że należy im się za to specjalne miejsce w piekle. Do "Babyteeth" podchodziłam zatem z olbrzymią rezerwą. Na szczęście okazało się, że moje nadzieje nie poszły na marne.
"Babyteeth" - recenzja filmu Shannon Murphy
W swoim debiutanckim filmie Shannon Murphy serwuje nam historię nastoletniej Mili, przed którą świat stałby otworem, gdyby nie skrupulatnie wyniszczająca ją choroba. Gdy pewnego dnia, czystym zrządzeniem losu, dziewczyna poznaje zbuntowanego i skrajnie pogubionego Mosesa, odnajduje w sobie to, co mogłoby się zdawać, straciła dawno temu - chęć do życia. Siła uzależniającego zauroczenia jest tak ogromna, że wszelkie przywary chłopaka schodzą na dalszy plan. A jest ich zastraszająco wiele.
Z tego miejsca pragnę podziękować reżyserce za pokazanie tego, jak NAPRAWDĘ wygląda związek z trudnym chłopcem. Nie ma tu miejsca na ckliwość, nierealistyczne przemiany wewnętrzne czy idealizowanie tego, co z romantyzmem ma niewiele wspólnego. Zamiast tego dostajemy odarty z wszelkiego fałszu obraz relacji dwojga młodych ludzi, którzy chcą być razem, choć do końca nie wiedzą jak. Moses nie ma w sobie nic z "bad boya o złotym sercu" rodem z "Trzech metrów nad niebem" czy wspomnianej wcześniej "Szkoły uczuć". Zamiast tego jest postacią nad wyraz realistyczną, na zmianę wzbudzającą pogardę, współczucie i miejscami nutkę sympatii. Nie jest to bohater romantyczny, a człowiek z krwi i kości. Taki, którego każdy z nas spotkał choć raz w życiu.
Nie bez powodu zaczęłam od relacji łączącej głównych bohaterów, zamiast choroby, z którą mierzy się Mila. Ta bowiem schodzi na dalszy plan, wciąż jednak pozostając obecną w życiu bohaterów, niczym wiszące nad nimi widmo nieuniknionego. Widzimy ją przede wszystkim na twarzach rodziców, którzy rozpaczliwie łakną każdej sekundy, jaka pozostała im z córką. W ich zachowaniu, gdy w obliczu ulatującego przez palce czasu, standardowe metody wychowawcze tracą rację bytu. W ojcu, który z bólem na twarzy stara się uchwycić w aparacie telefonu nawet najbardziej prozaiczne czynności swojej pociechy.
W filmie Shannon Murphy nie ma miejsca na tandetę, czy bezpardonowe granie na emocjach widzów. Film porusza, jednak w subtelny, wrażliwy sposób. Zamiast morza łez, podniosłych przemów i skrajnie wymuszonych scen powolnego umierania, dostajemy wycinek codzienności rodziny, w życie której wkradł się intruz. Taki, który choć nie daje o sobie zapomnieć, nie oplata mackami wszystkiego, co widzimy na ekranie.
"Babyteeth" to film, który w wyeksploatowany do granic możliwości gatunek tchnął zupełnie nowe życie. Jest niczym powiew świeżości w powietrzu, które zaczęło zalatywać zgnilizną. Dowód na to, że przy odpowiedniej dozie wyczucia, da się na pozór banalną historię obrócić w coś wyjątkowego. Jest to zasługa zarówno reżyserki, jak i fenomenalnej obsady. Każdy spisał się tu bowiem na medal. Eliza Scanlen, znana głównie z "Ostrych przedmiotów" i zeszłorocznych "Małych kobietek", po raz kolejny udowodniła, że jest jedną z najlepszych aktorek swojego pokolenia. Ben Mendelsohn i Essie Davis są do bólu przekonujący w rolach zrozpaczonych, zdezorientowanych rodziców, którzy starają się przygotować na coś, na przygotować się po prostu nie da. Wreszcie Toby Wallace jako Moses, którego gwiazda lśni w tym filmie najjaśniej. Wszystko to sprawia, że "Babyteeth" to jeden z absolutnie najlepszych filmów, jakie w tym roku zobaczycie.
PS: Zabierzcie do kina chusteczki. Przydadzą się.
Ocena: 8,5/10
Oceń artykuł