Na wstępie warto przypomnieć, że „Dom z papieru” to serial, który powstał pierwotnie dla hiszpańskiej telewizji Antena 3. Stanowił zamkniętą historię, opowiadającą o śmiałym napadzie na mennicę państwową. Kiedy został zakupiony na licencji przez Netfliksa, okazał się tak wielkim sukcesem, że szybko zdecydowano się odkupić do niego prawa i zamówić kolejne serie. Tym sposobem w 2019 roku otrzymaliśmy „część 3”, a kilka dni temu także „część 4” historii.
"Dom z papieru" 4 – czy był sens wydłużać tę historię na siłę?
Twórcy musieli w krótkim czasie wymyślić nową fabułę, która w wiarygodny sposób kontynuowałaby zakończoną w 22 odcinkach opowieść. Z zadania wywiązali się całkiem nieźle, tworząc żwawszy, bardziej napakowany akcją, lepszą muzyką i efektami specjalnymi, sezon 3. Być może zalążek fabularny był naciągany, ale 3. sezon pokazał, że twórcy nadal świetnie potrafią bawić się formułą swojego serialu i umiejętnie budować napięcie.
Cóż, w 4. serii jednak ewidentnie w tym wszystkim przedobrzyli. Fakt, że akcja rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie została przerwana, stanowi największy plus nowych odcinków. Dzięki takiemu zagraniu widz jest od razu wrzucony w wir rozpędzonych wydarzeń i ponownie może odczuwać napięcie.
Czytaj także: "Dom z papieru", sezon 3 [RECENZJA]
4. sezon "Domu z papieru" – problemy widoczne gołym okiem
Gorzej, że im dalej w las, tym czeka na nas coraz więcej nietrafionych decyzji. Po pierwsze – twórcy nadmiernie polegają na retrospekcjach, które w zasadzie niewiele wnoszą do bieżącej opowieści. Wesele Berlina, jego pierwsze pojawienie się w banku, czy prośba Nairobi skierowana do Profesora, to sceny bez których spokojnie byśmy się obeszli.
Największą kością niezgody i braku uzasadnienia jest dla mnie jednak moment, w którym Berlin zupełnie bez powodu dokonuje brutalnej napaści na mężczyznę w restauracji. Scena ta nie dość, że jest nieuzasadniona i niepotrzebna, to działa jedynie na zasadzie szokowania widza. Jedynym uzasadnieniem dla jej pojawienia się byłaby konstatacja dlaczego najnowszy plan ekipy Profesora tak szybko legł w gruzach. Skoro tworzył go szaleniec, to wiadomo że sam plan będzie równie szalony. Ale nie – scena ta nie zostaje ustawiona w jakimkolwiek kontekście – w zasadzie pojawia się i znika, bez żadnych konsekwencji dla innych wydarzeń na ekranie.
Po drugie – szokowanie widza dla samego szokowania widza. Wspomniana wyżej scena w toalecie to tylko jeden z kilku przypadków szokowania widza, tylko i wyłącznie dla sztucznego wywołania szybkiej i mocnej reakcji. Pod koniec sezonu dostajemy bowiem bardzo dramatyczne wydarzenie, które wstrząsa grupą. Sęk tkwi w tym, że sposób w jaki do niego doprowadzono, jest kompletnie bezsensowny i nieuzasadniony. Chwila, w której następuje dramatyczny zwrot, jest zwyczajnie źle ograna. Jasne – jest szokująca, ale koniec końców okazuje się też mniej znacząca niż gdyby rozwinąć ją w zupełnie inny sposób, pokazać w innym momencie. To trochę tak, jak w 8. sezonie „Gry o tron”, gdy nagle w trzecim odcinku następuje twist, który całkowicie zabija jakiekolwiek dalsze napięcie w serialu. Tutaj wydarzenie ma teoretycznie podbić stawkę i nadbudować napięcie, ale de facto robi coś zupełnie odwrotnego. Widz przestaje się przejmować niektórymi rozwiązaniami.
Trzecim, największym problemem, jest to, że dla szybkiego tempa wydarzeń, twórcy poświęcili zasady logiki. „Dom z papieru” zawsze charakteryzował się żwawym tempem wydarzeń oraz dość pretekstową fabułą, która do nich doprowadzała. Tym razem jednak ilość motywów szytych grubymi nićmi zdaje się być większa niż poprzednio. W tym kontekście najbardziej drażni to, co dzieje się w nowych odcinkach z postacią Palermo. Jego działanie wydaje się bowiem podyktowane jedynie zasadą scenarzysty – „teraz musi wydarzyć się coś dramatycznego”, aniżeli przemyślanym działaniem ze strony bohatera.
W tym kontekście drażni też brak konsekwencji. Tak, jak w przypadku Berlina, którego działania nie spotykają się z żadną karą, tak nieodpowiedzialne zachowanie Palermo nie otrzymuje żadnej nagany.
Niech się dużo dzieje. Nieważne dlaczego.
Coraz więcej decyzji ekranowego świata zdaje się działać na zasadzie: „Ma się dużo dziać, nieważne dlaczego”. Jeśli więc lubimy wybuchy, strzelaniny i zaskakujące, choć nieuzasadnione zwroty akcji, to jasne – 4. sezon może nam się podobać. Jeśli jednak lubimy też, by za poszczególnymi scenami kryła się jakaś logika, możemy się szczerze zawieść.
W całym tym kontekście warto zauważyć, że „Dom z papieru” zaczyna coraz mocniej przypominać amerykański serial „Skazany na śmierć”, ze wszystkimi plusami i minusami tego porównania. W tamtym niezwykle popularnym serialu również przed bohaterem piętrzyły się przeciwności losu, a napięcie rosło z każdą kolejną sceną. Tam także wielokrotnie poświęcano logikę i zasady zdrowego rozsądku na rzecz szybszej, żwawszej i bardziej szokującej akcji. Ba! W obu serialach dostajemy nawet dramatyczną scenę z przylotem helikoptera. Na tym etapie tym, co różni obie produkcje to brak nieoczekiwanych zmartwychwstań postaci.
4. sezon „Domu z papieru” nie jest już tak udanym tworem, jak poprzednie serie. Przede wszystkim widać, że twórcom nieco ciąży dotychczasowy sukces serialu. Zamiast płynnie poprowadzić akcję, za wszelką cenę starają się podbijać stawkę i jeszcze bardziej szokować widza. Sęk tkwi w tym, że na rzecz tanich podniet poświęcili logikę przedstawionych wydarzeń. To zaś sprawiło, że w dłuższej perspektywie perypetie bohaterów przestają nas obchodzić, a nasze zaangażowanie w historię maleje. Po co mam angażować się w coś, co sami twórcy zdają się traktować po macoszemu?
Ocena: 5/10
Oceń artykuł