W 1984 roku norweski zespół A-ha wydał singiel "Take on Me" i kawałek nie zrobił na nikim większego wrażenia. Trudno w to uwierzyć, prawda? Inna wersja tego utworu trafiła na debiutancką płytę "Hunting High and Low" i stała się prawdziwym hitem. Duży wpływ na taki obrót sprawy miał zjawiskowy teledysk, który jak na tamte czasy był dosyć zaawansowany technicznie i często pojawiał się w MTV. 34 lata po ukazaniu się debiutu A-ha postanowił zagrać w całości materiał z tego krążka oraz dorzucić do tego garść swoich hitów z późniejszych lat. Czy podróż w czasie do kolorowych lat 80. na warszawskim Torwarze była udana?
Koncert A-ha w Warszawie [RELACJA]
Jeżeli ktoś z jakichś powodów nie wie, jak brzmiał synthpop w latach 80., to wystarczy, że przesłucha płytę "Hunting High and Low". To właśnie na niej pojawiły się takie hity, jak "The Sun Always Shines on T.V.", wspomniane już "Take on Me" czy tytułowa ballada "Hunting High and Low". Płyta po brzegi jest wypełniona tanecznymi syntezatorami, przy których nadal dobrze się tańczy, choć po tylu latach brzmią trochę kiczowato. Inaczej jednak jest na koncertach - materiał z debiutu brzmiał w Warszawie nowocześniej i bardziej rockowo, bo muzycy postanowili uwypuklić brzmienie gitary oraz basu.
Koncert rozpoczął się od "Take on Me", bo jest to pierwszy numer na płycie. Chyba nikogo nie zadziwię pisząc, że cała płyta Torwaru od razu wstała ze swoich miejsc i zaczęła tańczyć. Większość publiczności stanowili rówieśnicy muzyków A-ha, dla których lata 80. kojarzą się z okresem młodości, chociaż oczywiście nie zabrakło na Torwarze młodszych fanów (jak chociażby osoba pisząca tę relację).
Przy okazji porównajcie sobie tę wersję "Take on Me" ze wcześniejszą aranżacją kawałka:
Torwar nie jest najlepszym miejscem na koncerty, ale słuchacze nie mieli powodów do narzekania, bo tym razem nagłośnienie było na zadowalającym poziomie. Za to wokalista Morten Harket był mocno niezadowolony, bowiem źle siebie słyszał i odniosłam wrażenie, że przez większą część pierwszej części koncertu mocno pilnował się, by nie fałszować z powodu kiepskiego odsłuchu. W "Hunting High and Low" nawet nieco wypadł z rytmu, ale udało mu się sprytnie "oszukać" słuchaczy, przez co niewprawione ucho mogło nie zauważyć lekkiego poślizgu. Niektóre utwory otrzymały drugie życie za sprawą zmienionej aranżacji, jak chociażby "And You Tell Me", który jest zdecydowanie najsłabszym kawałkiem z albumu. Na koncercie muzycy postanowili wykonać numer z mniejszą ilością syntezatorów i rytmicznych "przeszkadzajek", dzięki czemu utwór zabrzmiał o wiele bardziej szlachetnie.
Płyta "Hunting High and Low" to nie tylko skoczne single, ale również rozmarzone ballady, jak "Living a Boy's Adventure Tale", który nadawałby się na soundtrack do filmu "Niekończąca się opowieść". Zamykający album utwór "Here I Stand and Face the Rain" stał się swego rodzaju wyznacznikiem kierunku, w którym w dalszym latach zaczął podążać zespół. Motyw deszczu często pojawiał się w piosenkach A-ha i dobrze uosabia melancholię zawartą w wielu piosenkach norweskiej grupy.
Po wykonaniu w całości pierwszego albumu, zespół udał się na krótką przerwę, po której wykonał swoje przeboje z późniejszych lat. Druga część koncertu była bardziej rockowa, choć oczywiście klawiszowiec Magne Furuholmen nieustannie dodawał syntezatorowe smaczki do kolejnych utworów. Publiczność wybornie się bawiła przy kawałkach "Analogue (All I Want)", "Foot of the Mountain", "I've Been Losing Youczy" czy "Crying in the Rain". Zespół sprawnie żonglował bardziej tanecznymi kawałkami na zmianę z lirycznymi. Pięknym momentem koncertu było wykonanie "Stay on These Roads", podczas którego na telebimie za zespołem wyświetlano piękne, zimowe krajobrazy. Utwór otwiera trzeci album grupy o tym samym tytule i jest majestatycznym numerem, który wywołuje ciarki. Na bis usłyszeliśmy "Scoundrel Days" oraz "The Living Daylights" - piosenkę stworzoną na potrzeby filmu o Jamesie Bondzie "W obliczu śmierci".
Zobacz także: Weezer zagrał "Take on me" A-ha na dziecięcych instrumentach [WIDEO]
Publiczność chętnie dała się porwać grupie A-ha w sentymentalną podróż po muzyce Norwegów. Twórczość zespołu jest bardzo wdzięczna i pomimo problemów z odsłuchem Morten Harket poradził sobie wokalnie z utworami. Jedynym zarzutem do koncertu może być to, że niewiele działo się na samej scenie. Oprawa sceniczna była dobrze zrobiona, ładne wizualizacje wyświetlane za artystami były spójne z muzyką. Zabrakło jednak widowiska na scenie. Morten Harket ograniczył swoje ruchy do minimum i śpiewał bardzo statycznie. Więcej werwy miał klawiszowiec Magne Furuholmen, który zagadywał publiczność słabymi żartami. Paul Waaktaar-Savoy, gdy grał akurat na gitarze, robił to mało widowiskowo. Rozumiem, że Skandynawowie z natury są dosyć spokojni i opanowani (choć to stereotyp, przekonałam się na własnej skórze, że jest w tym trochę prawdy), na scenie spodziewałabym się większej werwy. To jedyny minus tego wieczoru. Mimo to, wszyscy, którzy wybrali się na koncert powinni być zadowoleni z występu. Nostalgia to bardzo mocne uczucie, które zapewne obudziło się w niejednym słuchaczu na warszawskim koncercie. Wielokrotnie powtarzam, że ładne melodie nigdy się nie znudzą i nie zestarzeją. Potwierdzeniem tego był koncert A-ha.
Oceń artykuł