Nie jest to najlepszy comeback wszech czasów. Recenzja albumu Metalliki "72 Seasons"

Po prawie 7 latach od debiutu ich poprzedniego krążka "Hardwired...To Self-Destruct", panowie z Metalliki powrócili z nowym dziełem "72 Seasons". Niestety album nie jest wybitny, ale nie oznacza to od razu, że to jeden wielki niewypał.
Metallica - 72 Seasons. Recenzja nowego krążka gigantów metalu
Recenzowanie nowych płyt swoich ulubionych zespołów nie jest zbyt łatwym zadaniem. Z jednej strony w niektórych aspektach człowiek potrafi wybaczyć więcej, a z drugiej bywa bardziej surowy, niż przeciętny słuchacz, bo wie doskonale, co w przeszłości dana grupa zrobiła - zwłaszcza jeśli mówimy o kolektywie tak przełomowym, wpływowym i zwyczajnie ważnym, co Metallica.
Na horyzoncie pojawił się jednak krążek "72 Seasons", więc przyszedł czas na zapoznanie się z monumentalnym 77-minutowym materiałem przygotowanym przez Hetfielda i spółkę. Początkowo jest znajomo, bo album otwiera nam utwór tytułowy, który niedawno został wydany jako singiel. Słychać od początku srogie inspiracje NWOBHM (które zresztą pojawiają się często i gęsto na całym krążku). Jest też jednak trochę thrashowo, trochę oldschoolowo, trochę przy długo, ale słychać niewątpliwie, że to Metallica.
Po otwarciu przychodzi czas na kolejny cios prosto w twarz w postaci "Shadows Follow", które brzmi jak uwspółcześniona, 6-minutowa wersja "Holier Than Thou". Czy ten kawałek musiał tyle trwać? Pewnie nie, ale przynajmniej agresja w riffach, niezłe solówki i akceptowalny refren nam to wynagradzają. Na razie jest nieźle, a "Shadows Follow" swoją energią i ekscytacją definitywnie zapisuje się wysoko na liście najlepszych kawałków na "72 Seasons".
Potem czas na kolejny singiel, czyli "Screaming Suicide", który po raz kolejny jest mocno inspirowany nurtem NWOBHM, ale wyróżnia się ważnym tekstem o samobójstwie - Metallica zawsze była otwarta jeśli chodzi o temat zdrowia psychicznego i po raz kolejny zachęca nas do tego, by rozmawiać o ciężkich przeżyciach i nie bać się prosić o pomoc. Szkoda, że temu ważnemu przekazowi towarzyszy utwór, który jest odtwórczy i mało porywający.
Następujące "Sleepwalk My Life Away" i "You Must Burn!" definitywnie nie muszą trwać po 7 minut. Te przedłużanie bardzo psuje ich odbiór, bo oba mogłyby być niezłymi bujaczami, jak "Memory Remains", czy "Devil's Dance" z "Reload". Nie ma w nich jednak na tyle dużo riffów i ciekawych patentów, by robić z nich progresywne wałki. Są za to niezłe refreny (zwłaszcza w "Sleepwalk My Life Away"), dobre teksty i bardzo dobre melodie wokalne, ale powtarzalność psuje przyjemność ze słuchania.
Po tych 5 wałkach przychodzi czas na "Lux Æterna", czyli pierwszy singiel z "72 Seasons". Przyznam szczerze, że ten kawałek po kilku odsłuchach bardzo mi przypadł do gustu swoją prostotą (czy wręcz prostactwem), sympatycznym przekazem o jednoczącej sile muzyki i przeciągniętym wokalu w refrenie (to "LAKS ITERNAAAAAA" Hetfielda będzie śniło mi się po nocach).
"Crown of Barbed Wire" kontynuuje tendencje poprzednich kawałków swoim wolniejszym tempem, ale jest przy okazji najbardziej powtarzalnym i odtwórczym z tych utworów. Spokojnie mogło go na tym krążku zabraknąć i "72 Seasons" byłoby wtedy lepsze.
Tego nie można natomiast powiedzieć o "Chasing Light" i "If Darkness Had a Son" - to są certyfikowane bangery z piekła rodem. Są ciężkie (i muzycznie, i tekstowo), różnorodne, ostre, surowe, mroczne, rozwścieczone i zawierają na tyle mięska, że zasługują na te 7 minut długości, a jednocześnie nie zapominają o tym, żeby wpleść trochę melodii (jak np. zaśpiewy w ostatnim refrenie drugiego z tych kawałków). To jest Metallica prężąca swoje muskuły i mówiąca "60 lat na karku to tylko liczba".
Podobnie jest zresztą w przypadku "Too Far Gone?" i "Room of Mirrors". Hetfield w tych kawałkach rozprawia się ze swoimi demonami w taki sam sposób, co Doomslayer w "Doomie", tnąc i niszcząc przy pomocy agresywnych wokali i jeszcze agresywniejszych riffów, jednocześnie wplatając w to piękne harmonie hitarowe i świetne zagrywki wokalne. Sonicznie brzmi to absolutnie pięknie, a i kawałki oscylują w granicach 5 minut, więc nie mają nawet za bardzo czasu się znudzić.
Niestety, "72 Seasons" ma jeszcze w zanadrzu jeden utwór, którym jest "Inamorata". Ponad 11-minutowy (!) zamykacz jest zbiorem wszystkiego najgorszego w tym albumie - nudne i odtwórcze riffy, mało kreatywne solówki, patenty żywcem wyciągnięte z innych zespołów (głównie Black Sabbath) i niepotrzebne przedłużanie. Metallica potrafi robić genialne długie kawałki, ale "Inamorata" jest definitywnie ich najgorszą próbą w tym kierunku, a summa summarum utwór brzmi jakby był zapomnianym odrzutem z "Load".
I tym sposobem dochodzimy do końca muzycznej podróży zwanej "72 Seasons". Definitywnie jest to wyboista trasa, pełna mankamentów i pewnych niedociągnięć, czasami niemożebnie się ciągnąca, a czasami gnająca do przodu tak, że trudno się zorientować, co się wydarzyło. Momentami nudzi, momentami ekscytuje, a czasami sprawia, że aż chce się człowiek zatrzymać i pozachwycać widokami - zwłaszcza już w drugiej połowie wojaży.
Ocena: 7/10
PS. Szkoda, że na krążku nie uświadczymy żadnej "klasycznej ballady" Metalliki na modłę "The Day That Never Comes" czy "One", bo to definitywnie znacznie pomogłoby w przetrawieniu takiej ilości materiału i skutecznie przełamałoby wkradającą się momentami monotonię.
Oceń artykuł