"Sky Rojo": Czy warto obejrzeć nowy serial twórców "Domu z papieru"? [RECENZJA]

"Sky Rojo" to nowy serial Netflix, za którym stoją twórcy uwielbianego na całym świecie "Dom z papieru". Niestety, tym razem Álex Pina i Esther Martínez Lobato nie stanęli na wysokości zadania. Ich najświeższa produkcja prawdopodobnie rozczaruje fanów gangu Profesora.
Co sprawia, że "Dom z papieru" jest jednym z najpopularniejszych współczesnych seriali? Ciekawy pomysł, intrygująca fabuła, sceny zasługujące na miano kultowych, mistrzowskie budowanie napięcia, zaskakujące zwroty akcji, a przede wszystkim wyraziści bohaterowie, których kochamy i nienawidzimy jednocześnie. Buntownicy, rebelianci i desperaci z ekipy powściągliwego Profesora są nieustraszeni, bo nie mają nic do stracenia, twardzi, bo życie solidnie dało im w kość, i pewni siebie, bo są najlepsi w tym, co robią. Elektryzują tłumy - te serialowe i te przed ekranami - które tak bardzo szaleją na ich punkcie, że przymykają oko na wszelkie wady ich planu i nawet najgłupsze decyzje. Choć z sezonu na sezon coraz trudniej o prawdopodobieństwo i logikę wydarzeń, "La Casa de Papel" nie traci swojej wiernej widowni - mając zaledwie 3 lata z hakiem, już teraz jest serialem kultowym.
Twórcy hiszpańskiego hitu w "Sky Rojo" bardzo starają się stworzyć równie hipnotyzujący, ekscytujący i niebezpieczny świat, tym razem zbudowany z nocnych klubów, twardych gangsterów i ostrych lasek. Jednak w tym przypadku ich strzały, zamiast do celu, trafiają kulą w płot. Nowy serial Netflixa nie przyprawia o dreszcze, lecz o grymas zażenowania. Nie przekracza granic, lecz oscyluje na granicy śmieszności.
Kiedy zabawa z konwencją okazuje się zbyt niebezpieczna...
Kino eksploatacji, z którego twórcy "Sky Rojo" zdają się czerpać pełnymi garściami, to trudny obszar dla filmowców. Wystarczy kilka fałszywych ruchów, by zamiast artystycznej wariacji na temat kina samochodowego sprzed ponad pół wieku, otrzymać produkcję prymitywną, wulgarną i żenującą. Nietrudno zauważyć analogie między dyptykiem o znamiennym tytule "Grindhouse" a serialem "Sky Rojo". Już sam plakat nawiązuje do tego, czemu w 2007 roku oddawali hołd Tarantino i Rodriguez. Jednak na nieszczęście dla twórców nowej produkcji Netflixa, daleko im jeszcze do amerykańskich reżyserów - szczególnie do mistrza kina i fana filmów klasy B w jednej osobie, który doskonale operuje ikonografią tanich filmów akcji i jak mało który współczesny reżyser potrafi grać z konwencją.
Tutaj tej umiejętności zdecydowanie zabrakło. I choć podobnie jak w filmie Quentina Tarantino przyglądamy się grupie seksownych dziewczyn, uciekających po bezdrożach przed niebezpiecznym typem/typami spod ciemnej gwiazdy, brakuje tej nonszalancji, buty i bezkompromisowości, które czynią z "Death Proof" coś więcej niż imitację starego, słabego kina. Álex Pina i Esther Martínez Lobato, epatując seksem, przemocą i okrucieństwem, osiągają (chyba) niezamierzony efekt śmieszności i tandety. Właściciel nocnego klubu o imieniu Romeo (Asier Etxeandia) zdaje się być karykaturą groźnego alfonsa i gangstera, podobnie jak pracujący na jego zlecenie "chłopcy od brudnej roboty". Moisés i Christian (Miguel Ángel Silvestre i Enric Auquer) z jednej strony partaczą swoje zadanie i przegadują się bez przerwy, a z drugiej wygłaszają tyrady na temat swoich trudnych doświadczeń, które ściągnęły ich na złą drogę, co czyni z nich połączenie zbirów z "Kevina samego w domu" z bohaterami "Suicide Squad".
Również główne bohaterki mają niewiele do zaoferowania. Na wzór "Lost", "Orange is the New Black" i dziesiątek innych produkcji, każdy odcinek przynosi nowe informacje na temat przeszłości Coral, Wendy i Giny (Verónica Sánchez, Lali Espósito i Yany Prado), która doprowadziła ich do miejsca, w jakim się teraz znajdują. Niestety, ujawniane w każdym odcinku historie są sztampowe i przewidywalne, a samym głównym bohaterkom zwyczajnie brakuje błysku w oku, który uczyniłby z nich postaci godne zainteresowania. Ponadto mocno kuleje prawdopodobieństwo, a na potrzeby posuwania fabuły do przodu ignoruje się oczywistości, na które powinny wpadać doświadczone przez życie dziewczyny. Brak też porządnie napisanych dialogów - tak istotnych w tego typu produkcjach. Wszystko to sprawia, że "Sky Rojo" niebezpiecznie zbliża się do oryginalnych "exploitation movies", zamiast do kultowych dzieł czerpiących z tego gatunku.
Złe dobrego początki?
Szukając pozytywów tej produkcji, można docenić wartką akcję, sprawny montaż i niezłe zdjęcia. Być może w kolejnych epizodach pojawi się ich więcej. Wszystko, co zostało tu napisane, opiera się na czterech 25-minutowych odcinkach, które Netflix udostępnił do recenzji. Nie zamierzam więc przesądzać o jakości całego serialu, bo niecałe dwie godziny to dość niewiele, by przywiązać się do bohaterów i w pełni zanurzyć w ich świecie. Niemniej, tyle wystarczy, by wiedzieć, czy chce się ich poznać bliżej i czy chce się wraz z nimi ten świat eksplorować. Tyle wystarczy również, by poczuć ciarki na plecach albo drażniący zapach tandetnej podróbki. Niestety, oglądając "Sky Rojo", czułam to drugie.
Jakie wrażenia wywoła u Was nowy serial twórców "Domu z papieru", będziecie mogli sprawdzić już w najbliższy piątek. Pierwszy sezon "Sky Rojo" zadebiutuje na Netflix 19 marca 2021 roku.
Ocena: 3/10
Oceń artykuł