Slayer - Repentless

Parafrazując słowa Benedykta Chmielowskiego, Slayer jaki jest każdy słyszy – brutalny, wściekły, nie dający żadnej taryfy ulgowej w swoim brzmieniu. Ta definicja sprawdzała się dekady temu, tak samo jest i teraz, ale mimo to część tej drapieżności i pazura uleciała gdzieś w nieznane wraz z duchem Hannemana.
Tam gdzie grupa serwuje nam perkusyjne kanonady, gitary atakują opętańczymi solówkami, a Tom Araya wydobywa ze swojego gardła całą drzemiącą w nim siłę, wszystko brzmi dobrze, ale jednocześnie jest temu daleko do dokonań z „Reign In Blood”. Z kolei, gdy zespół agresję i prędkość zamienia na posępną demoniczność i wolniejsza tempa również jest nie najgorzej, ale ponownie daleko do osiągnięć z takiego „South Of Heaven”. Na „Repentless” Slayer trzyma poziom, jednak płonne wydają się nadzieje na to, że muzycy ponownie stworzą jeszcze dzieło kanoniczne. Chociaż kto wie? Może kiedyś to nastąpi, ale wraz z nowym wydawnictwem ten czas jeszcze nie nastał.
Wszelkie zmiany personalne w składzie grupy, do których doszło po śmierci Jeffa Hannemana w 2013 roku i odejściu Dave’a Lombardo zaowocowały aż sześcioletnią przerwą dzielącą „Repentless” od poprzedniej płyty, czyli „World Painted Blood”. Wydarzenia te jednocześnie sprawiły, że Slayer równie dobrze mógł się obyć bez jakichkolwiek działań marketingowo-promocyjnych. Czy grupa nagra jeszcze nowy krążek? Jak będą brzmieć premierowe numery bez wspomnianego Jeffa Hannemana, który od lat był głównym kompozytorem zespołu? Odpowiedź na pierwsze z postawionych pytań już znamy. A co z drugim?
Całość rozpoczyna potężne, kroczące blisko dwuminutowe intro, czyli „Delusions Of Saviour”. Przed oczami od razu staje widok fanów rytmicznie wymachujących zaciśniętymi pięściami w powietrzu. Następnie płynnie przechodzimy w numer tytułowy, czyli Slayera w pigułce. Każdy z elementów składowych tej kompozycji, to synteza tego czym jest muzyka thrashowców i za co zawsze ich tak piekielnie kochaliśmy. Membrany bębnów oraz struny gitar nie dostają chwili wytchnienia w kolejnym numerze, czyli „Take Control”, podobnie jest też w „You Against You” – bodaj najlepszym numerze na płycie.
Jednak im dalej w las, tym tym bardziej słychać, że broda Toma Araya, to nie pójście za modowymi trendami, tylko oznaka tego, że lata lecą, nawet jeśli zasiada się na Panteonie muzyki metalowej. „Cast The First Stone”, a zwłaszcza „When The Stillness Comes”, to próby stworzenia przytłaczającego swoim ciężarem, utrzymanego w umiarkowanym tempie numeru na miarę „Seasons In The Abyss” lub „South Of Heaven”. Choć nie można Kerry’emu Kingowi odmówić tego, że pod jego łysą głową skryło się parę dobrych pomysłów, to jednak rozwiązania Hannemana robiły większe wrażenie i przeszyły do historii. Nie tylko samego zespołu, ale i muzyki metalowej w ogóle. Echem zmarłego gitarzysty jest „Piano Wire” – jedna z ostatnich napisanych przez niego kompozycji. Niestety, ale nie bez powodu muzyk schował ten utwór do szuflady przy okazji sesji nagraniowej do „World Painted Blood”. Być może gdyby zdążył go lepiej dopracować moglibyśmy mówić o jego wyraźnym głosie z zaświatów, a tak to jedynie ciche pomrukiwanie i mgliste wspomnienie jego talentu.
Slayer wydał płytę równą z udanymi numerami. Brak tu większych zaskoczeń, momentów wbijających się na długo w pamięć czy innowacji. Grupa, przynajmniej fragmentami, zjada swój własny ogon - dowodem na to wykorzystanie kawałka „Atrocity Vendor”, który fanom jest znany ze strony B singla „World Painted Blood”. Jednak czego więcej oczekiwać po zespole, który swoje opus magnum już dawno ma na koncie?
Słowo „repentless” nie istnieje w języku angielskim, można je jednak tłumaczyć, jako „bez żałowania”. Rzeczywiście zarówno muzycy, jak i fani nie mają nad czym ubolewać. Nie jest to upadek bogów, tylko lekkie potknięcie, z którego Slayer wychodzi nieco pobrudzony, jednak bez większego szwanku.
Ocena: 3,5/5
Oceń artykuł